Jakkolwiek nierealnie by to nie brzmiało, jestem po raz drugi w Angkorze .
Drugi raz spaceruję po labiryntach kamiennych korytarzy i drugi raz się zastanawiam, jak gigantyczne to miasto musiało być za czasów swojej świetności. Ze swoim milionem mieszkańców Angkor był największym miastem świata w czasach gdy Londyn miał ich ledwie 50 tysięcy. Dzisiaj pozostały jedynie świątynie, bo na budowle z kamienia zasługiwali tylko bogowie. Reszta miasta była drewniana, więc nie przetrwała warunków tropikalnej dżungli. Mimo wszystko odległości między istniejącymi budowlami dają wyobrażenie o rozmiarach Angkoru.
Bierzemy bilet trzydniowy (ceny ostatnio poszybowały - 60 USD), bo chcemy spędzić co najmniej dwa wśród ruin. Bilet na ważność przez tydzień, więc można zwiedzać z przerwami. Zdecydowanie polecam spędzić tu więcej niż jeden dzień, bo jak to mówią, kamieni nigdy dość, a w miejscach poza topowym small circle jest mniej zwiedzających. I budowle są bardziej urozmaicone.
Kolejny raz dziwię się jak różne są te świątynie, ile wysiłku włożono, żeby konstrukcje były unikatowe. Ile siły roboczej było potrzebne, żeby w średniowieczu w środku dżungli wybudować gigantyczne i misternie zdobione budowle. Ponoć przy budowie najwiekszej Angkor Wat pracowało 300 000 robotników i 6000 słoni, a i tak nie została dokończona.
Powrót do Angkoru zaowocował zwiedzeniem jednej nowej świątyni Bantei Srei, która okazała się być wisienką na torcie. Oddalona od głównych budowli, nieduża, ale z taką ilością misternych zdobień, że zgodnie stwierdzamy że warto było do niej jechać te dodatkowe pół godziny.
Co w Angkorze nowego? Ano nowe są tłumy chińskich turystów, których nie pamiętałam sprzed czterech lat. Turyści ci zazwyczaj wywierają zdecydowany wpływ na innych, jako jednostki wchodzące w kadr każdego zdjęcia
Wchodzące bo naturalnie sami zdjęcie robią. Chińczyk zwiedzający jest osobą, która jest przyklejona do urządzenia rejestrującego obraz i zdecydowana tego urządzenia nie wyłączać ani na sekundę. Niesie je dumnie przed twarzą albowiem urządzenie owo przywiedzie go do opublikowania materiałów dowodowych na portalach społecznościowych, a to Chińczycy kochają. Widziałam to już w Chinach, obserwuję ostatnio wszędzie gdzie zawędrują, a wędrować zaczęli na potęgę. Jest jedna podstawowa zasada: na pierwszym planie musi być Chińczyk i musi to być zdjęcie "na tle". Na tle absolutnie wszystkiego. Tu nie ma kompromisów, Chińczyk musi być na tle. Zastanawiam się czasem, czy oni mają czas na spojrzenie na zwiedzane rzeczy gołym okiem, ale jak widać to taka kultura, której ja nie ogarniam. A może ich sposób jest lepszy?
Drugi raz spaceruję po labiryntach kamiennych korytarzy i drugi raz się zastanawiam, jak gigantyczne to miasto musiało być za czasów swojej świetności. Ze swoim milionem mieszkańców Angkor był największym miastem świata w czasach gdy Londyn miał ich ledwie 50 tysięcy. Dzisiaj pozostały jedynie świątynie, bo na budowle z kamienia zasługiwali tylko bogowie. Reszta miasta była drewniana, więc nie przetrwała warunków tropikalnej dżungli. Mimo wszystko odległości między istniejącymi budowlami dają wyobrażenie o rozmiarach Angkoru.
Bierzemy bilet trzydniowy (ceny ostatnio poszybowały - 60 USD), bo chcemy spędzić co najmniej dwa wśród ruin. Bilet na ważność przez tydzień, więc można zwiedzać z przerwami. Zdecydowanie polecam spędzić tu więcej niż jeden dzień, bo jak to mówią, kamieni nigdy dość, a w miejscach poza topowym small circle jest mniej zwiedzających. I budowle są bardziej urozmaicone.
Kolejny raz dziwię się jak różne są te świątynie, ile wysiłku włożono, żeby konstrukcje były unikatowe. Ile siły roboczej było potrzebne, żeby w średniowieczu w środku dżungli wybudować gigantyczne i misternie zdobione budowle. Ponoć przy budowie najwiekszej Angkor Wat pracowało 300 000 robotników i 6000 słoni, a i tak nie została dokończona.
Powrót do Angkoru zaowocował zwiedzeniem jednej nowej świątyni Bantei Srei, która okazała się być wisienką na torcie. Oddalona od głównych budowli, nieduża, ale z taką ilością misternych zdobień, że zgodnie stwierdzamy że warto było do niej jechać te dodatkowe pół godziny.
Co w Angkorze nowego? Ano nowe są tłumy chińskich turystów, których nie pamiętałam sprzed czterech lat. Turyści ci zazwyczaj wywierają zdecydowany wpływ na innych, jako jednostki wchodzące w kadr każdego zdjęcia
Wchodzące bo naturalnie sami zdjęcie robią. Chińczyk zwiedzający jest osobą, która jest przyklejona do urządzenia rejestrującego obraz i zdecydowana tego urządzenia nie wyłączać ani na sekundę. Niesie je dumnie przed twarzą albowiem urządzenie owo przywiedzie go do opublikowania materiałów dowodowych na portalach społecznościowych, a to Chińczycy kochają. Widziałam to już w Chinach, obserwuję ostatnio wszędzie gdzie zawędrują, a wędrować zaczęli na potęgę. Jest jedna podstawowa zasada: na pierwszym planie musi być Chińczyk i musi to być zdjęcie "na tle". Na tle absolutnie wszystkiego. Tu nie ma kompromisów, Chińczyk musi być na tle. Zastanawiam się czasem, czy oni mają czas na spojrzenie na zwiedzane rzeczy gołym okiem, ale jak widać to taka kultura, której ja nie ogarniam. A może ich sposób jest lepszy?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz